Są takie książki, które potrafią przewartościować wszystkie
nasze poglądy i nie da się ukryć, że tej się to udało i zrobiła
na mnie ogromnie wrażenie. Martin Pistorius był wesołym, czasem
nie do końca grzecznym chłopcem. Gdy pewnego dnia poczuł się
gorzej, wszyscy myśleli, że jest to chwilowa niedyspozycja.
Niestety dziwna choroba nie ustępowała, powoli zaczynając więzić
chłopca w jego własnym ciele, pozbawiając go czucia, możliwości
korzystania ze swoich zmysłów. Z wydawałoby się zwykłego
przeziębienia, rozpętała się inwazja, która doprowadziła do
całkowitego wykluczenia go z normalnego, codziennego funkcjonowania.
Martin przez siedem lat nie był w stanie dać w jakikolwiek sposób
znaku, że nie jest tylko bezwładną kukłą, która nie czuje i nie
wie co się wokół dzieje. Lekarze nie dawali nadziei, rodzina
usiłowała zaakceptować diagnozy. Powoli zaczynał się koszmar
zarówno dla chorego jak i jego bliskich. Martinowi nie dawano szans
przeżycia, zaczęto traktować go jak bezwolnego, rodzina powoli
wpada w rozpacz, zaczyna zostawać sama, odwracają się przyjaciele
i znajomi. Czas traci swój wymiar, każdy dzień wydaje się trwać
dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Trudno mi nawet wyobrazić
sobie co czuje człowiek, z którym nawet nikt już nie chce próbować
porozumieć się, życząc mu śmierci. Tutaj bezradność nabiera
zupełnie innego znaczenia. Rozpacz najbliższych, ich wewnętrzna
walka powoduje, że Martin sam pragnie śmierci, byłaby ona
wyzwoleniem dla wszystkich.
Nikt nie jest w stanie zauważyć, że
chłopiec się boi, że niektórzy opiekunowie, pielęgniarze to
ludzie pozbawieni skrupułów, ludzie, którzy absolutnie nie powinni
wykonywać swojego zawodu. Czas, kiedy rodzice wyjeżdżają na
wakacje, jest dla Martina najcięższym, to dni pełne strachu i
upokorzeń, pełne modlitw aby jak najszybciej wrócili. Z drugiej
strony rodzice - jak wielka może być ich miłość, ile można mieć
siły i wiary w sobie, jak długo można walczyć. Czy powolne
zobojętnienie to pewna forma ucieczki, czy odgrodzenie się przed
bólem? Martin walczy cały czas, co w końcu zauważa zaprzyjaźniona
pielęgniarka. To ona pomaga w pierwszej po tylu latach komunikacji
między nim a rodzicami. Pozwoli zaczyna być widzieć iskierkę
nadziei. Czy uda się, że powstanie z niej pożar emocji? Co Martin
zrobi ze swoim rozpoczętym na nowo życiem? Czy możliwość z
korzystania nowoczesnych technik komunikacyjnych da jakieś
rezultaty?
Powieść ta zdecydowanie wyróżnia się na tle innych. Jest
przesiąknięta egzystencjalnym bólem, posiada ogromną
trójwymiarowość, która sprawia, że fabuła biegnie wielowątkowo
pomimo pewnej monotematyczności. Czytelnik z trudem przyjmuje do
wiadomości fakt, że przytoczona historia, dylematy bohaterów, to
nie fikcja literacka. Autentyczność przeraża, przywołując ogrom
emocji, które momentami są tak wielkie, że trudno zaakceptować
pewne ukazane fakty. Raz łączymy się w rozpaczy z najbliższymi,
za moment chcielibyśmy spróbować ulżyć Martinowi. Zycie pisze
niesamowite historie i to jest właśnie jedna z nich, nie do
uwierzenia, a jednak jak najbardziej prawdziwa. Zdecydowanie polecam.
Za możliwość napisania recenzji ogromnie dziękuję wydawnictwu
Znak.
Brzmi kusząco :)
OdpowiedzUsuń